AktualnościFederacja
Kazimierz Górski oczami podopiecznych. „To był prawdziwy mag”
Kazimierz Górski uznawany jest za najwybitniejszego polskiego trenera w historii. I słusznie, bo żaden inny szkoleniowiec nie doprowadził reprezentacji narodowej do dwóch medali Igrzysk Olimpijskich i trzeciego miejsca mistrzostw świata. – Był wielkim człowiekiem – mówią zgodnie jego podopieczni, nazywani złotym pokoleniem polskiego futbolu.
A wszystko zaczęło się 1 grudnia 1970 roku. Właśnie tego dnia Kazimierz Górski został ogłoszony samodzielnym selekcjonerem reprezentacji Polski. Już wcześniej przez kilkanaście lat współpracował ze sztabami szkoleniowymi najważniejszej drużyny w kraju, ale na samodzielny debiut musiał poczekać do 5 maja 1971 roku. Wówczas biało-czerwoni zmierzyli się w towarzyskim meczu ze Szwajcarią, wygrywając 4:2. Któż mógł spodziewać się, że właśnie rozpoczyna się najpiękniejszy etap w historii polskiego futbolu…
Biało-czerwoni pod wodzą Górskiego wywalczyli awans do turnieju finałowego Igrzysk Olimpijskich w Monachium. Faktem jest, że byli w nieco uprzywilejowanej pozycji. Ze względu na panujący ustrój w krajach bloku wschodniego i wynikający z tego brak zawodowych kontraktów, do Monachium wyjechała pierwsza reprezentacja Polski. Podobnie było w przypadku innych kadr narodowych z tzw. demoludów. Polacy w fazie grupowej wygrali z Kolumbią (5:1), Ghaną (4:0) oraz NRD (2:1). Kolejną rundę rozpoczęli od remisu z Danią i aby myśleć realnie o awansie do finału, musieli pokonać ZSRR. Polacy przegrywali 0:1, a trener Kazimierz Górski zdecydował się na wprowadzenie na murawę Andrzeja Jarosika. Ten jednak odmówił, obrażony faktem, że nie znalazł się w wyjściowej jedenastce. – To była kuriozalna sytuacja. Trener posłał Andrzejowi solidną wiązankę, po czym zdecydował, że na boisku wejdzie Zygfryd Szołtysik. To był idealny wybór, chociaż nieco improwizowany – wspomina tamto spotkanie Lesław Ćmikiewicz.
Rzeczywiście, Szołtysik zdobył bramkę, która zdecydowała o wygranej 2:1. Wysoka wygrana z Marokiem (5:0) przypieczętowała awans biało-czerwonych do finału Igrzysk Olimpijskich!
W nim Polakom przyszło zmierzyć się z Węgrami. I znów, po prostym błędzie Kazimierza Deyny, biało-czerwoni stracili bramkę jako pierwsi. – W przerwie było trochę nerwowo. Sytuację uspokoił jednak trener Górski. Zapewnił nas, że stać nas na odwrócenie wyniku, że jesteśmy lepszą drużyną. Zawsze świetnie potrafił do nas dotrzeć – opowiada Jerzy Kraska, wówczas najmłodszy piłkarz zespołu. I rzeczywiście, Górski się nie mylił. Po zmianie stron Polacy znaleźli sposób na Węgrów, a prawdziwy koncert dał Deyna, który dwukrotnie pokonał węgierskiego bramkarza. Biało-czerwoni zwyciężyli 2:1 i sięgnęli po złoty medal olimpijski! – Notowania trenera znacznie wzrosły po wywalczeniu mistrzostwa, zresztą cała drużyna znalazła się w centrum zainteresowania. Jak pokazał czas, nie był to jednorazowy wyskok – zaznacza Lesław Ćmikiewicz.
Opromieniony sukcesem zespół przystąpił do kwalifikacji mistrzostw świata. Polskiej reprezentacji kibice nie widzieli na mundialu od… 1938 roku. Drużyna Kazimierza Górskiego zaczęła od falstartu, bo za taki z pewnością trzeba uznać porażkę z Walią (0:2). Później ograła jednak zarówno Walijczyków (3:0), jak i Anglię (2:0). Awans znalazł się na wyciągnięcie ręki, wystarczyło zremisować z Anglikami na słynnym Wembley. I to się udało – biało-czerwoni zremisowali 1:1 i zameldowali się w turnieju finałowym mistrzostw świata. – Ogromna w tym zasługa trenera Górskiego. To nie był zwykły selekcjoner, ale także nasz ojciec, kolega i wychowawca. Dla każdego znajdował czas, wszyscy byli dla niego niezwykle ważni – uważa Jan Domarski, zdobywca złotej bramki na Wembley. – Był czas na żarty, ale gdy musieliśmy pracować, nie było momentu odpuszczenia. Każdy miał przed trenerem olbrzymi respekt, szanował jego zdanie. Kazimierz Górski trafiał do nas prostymi środkami, uzmysławiając nam, że nasi rywale, choć noszą znane na świecie nazwiska, są takimi samymi ludźmi jak my. I to działało – opowiada Grzegorz Lato, który kilka miesięcy później znalazł się na ustach całego piłkarskiego globu.
Polacy w RFN skazywani byli na pożarcie. Eksperci uważali, że do dalszej fazy rywalizacji awansują Włosi i Argentyńczycy, a biało-czerwoni mogą co najwyżej powalczyć z Haiti o trzecie miejsce w grupie. Być może tak by było, gdyby nie fakt, że… – Mieliśmy na ławce rezerwowych prawdziwego maga. Trener Górski był kapitalnym psychologiem i nauczycielem. Zjednywał sobie ludzi, dawał im zaufanie, a w zamian otrzymywał to samo. To była jego, a także całej drużyny, wielka siła. Potrafił doskonale nas zmobilizować – tłumaczy Henryk Kasperczak, ówczesny pomocnik reprezentacji Polski.
Już w pierwszym meczu Polacy sprawili niespodziankę. Odprawili z kwitkiem Argentynę, wygrywając 3:2. Kazimierz Górski udowodnił wówczas, że nie boi się ryzykownych decyzji. Na środku defensywy wystąpił przecież Władysław Żmuda, dla którego był to dopiero… czwarty mecz w reprezentacji narodowej. Instynkt trenera nie zawiódł. Polacy zwyciężyli, a dla Żmudy zaczęła się wspaniała kariera w kadrze. – Trener Górski miał doskonałą intuicję. Gdy był do czegoś przekonany, nie zważając na wszystko, stawiał na swoim. Sprawiał wrażenie człowieka, z którym się nie dyskutuje – wspomina Marek Kusto, również stawiający wówczas pierwsze kroki w zespole narodowym.
W drugim spotkaniu Polacy rozgromili Haiti 7:0, zapewniając sobie tym samym awans do dalszej fazy rozgrywek już po dwóch meczach. Nie zamierzali jednak oszczędzać sił i w starciu z Włochami ponownie zwyciężyli, tym razem 2:1. – Trener Górski wyznawał filozofię, która bardzo nam odpowiadała. Szukał prostych środków, nie roztaczał wielkich strategii. Rozumieliśmy się wyśmienicie, każdy z zawodników oddałby za niego na boisku całe serce. Traktował nas bardzo dojrzale, był obiektywny i sprawiedliwy – opisuje „Trenera Tysiąclecia” kolejny z jego podopiecznych, Antoni Szymanowski.
Między innymi dzięki świetnej współpracy na linii trener-drużyna biało-czerwoni pokonywali kolejnych rywali. Polacy wygrali ze Szwecją (1:0) oraz Jugosławią (2:1), ale aby awansować do finału, musieli wygrać także z gospodarzami. – Trener był w tamtym momencie oazą spokoju. Czasami bardziej żywiołowo reagowali jego asystenci, niż on sam. Wszystko dlatego, że wszystko miał dokładnie przemyślane. Był świadomy, że jeżeli będziemy realizować jego założenia, zwyciężymy. Pracowałem z wieloma trenerami, jednak Kazimierz Górski umiał przekazywać swoje uwagi w najbardziej trafny sposób – zaznacza Kazimierz Kmiecik.
Niestety, w meczu z RFN, pamiętnym spotkaniu „na wodzie”, Polacy musieli uznać wyższość rywala. Gospodarze mundialu zwyciężyli 1:0 po golu legendarnego Gerda Muellera. Biało-czerwonym musiał wystarczyć mecz o trzecie miejsce, w którym pokonali Brazylię 1:0. Jedyną bramkę zdobył Grzegorz Lato, który został królem strzelców całej imprezy. Polacy wrócili do kraju w glorii i chwale, z drugim medalem wielkiej, międzynarodowej imprezy.
Kolejną misją trenera Kazimierza Górskiego były Igrzyska Olimpijskie w Montrealu. Reprezentacja Polski tym razem była już stawiana w roli jednego z głównych faworytów. Drużyna rozpędzała się jednak powoli. Zaczęła od bezbramkowego remisu z Kubą, a następnie pokonała Iran 3:2. W ćwierćfinale rozprawiła się już bezlitośnie z Koreą Północną (5:0), a w półfinałowym boju ograła Brazylię 2:0. – „Canarinhos” chyba nas zlekceważyli. W drodze na mecz, którą odbywaliśmy wspólnie, krzyczeli, śpiewali. Potem żałowali, bo wygraliśmy po dwóch bramkach Andrzeja Szarmacha. Wtedy ich radość zamieniła się w dramat – opisuje Henryk Wawrowski, który znalazł się w kadrze na Igrzyska Olimpijskie w Montrealu.
W finale biało-czerwonym przyszło zmierzyć się z NRD. To Polacy byli faworytem, ale tuż przed meczem kontuzji doznał Jerzy Gorgoń. To wprowadziło nieco zamętu w poczynania drużyny Kazimierza Górskiego, która po niespełna kwadransie przegrywała już 0:2. Wtedy to o zmianę poprosił Jan Tomaszewski. – To spowodowało olbrzymią konsternację. Jako rezerwowy bramkarz siedziałem tuż obok trenera Górskiego, a mimo to bardzo długo szukał mnie na ławce. To były dla mnie niesamowite emocje. Wcześniej nie zagrałem ani jednego meczu o punkty, a miałem wejść na murawę w finale Igrzysk Olimpijskich – opowiada Piotr Mowlik, zmieniający na murawie Jana Tomaszewskiego. – W szatni oberwało nam się od trenera. Srogo nas zganił za bardzo słabą postawę. To chyba podziałało, bo po zmianie stron graliśmy już znacznie lepiej – dodaje Henryk Wawrowski. Niestety, to nie wystarczyło. Biało-czerwoni przegrali ostatecznie 1:3 i z Montrealu przywieźli srebrne medale.
Choć wydaje się to nieprawdopodobne, w kraju ten wynik został przyjęty jako totalna porażka. – Prasa nas totalnie zrugała. Pamiętam, że trener Górski powiedział wówczas: zobaczymy, za ile lat reprezentacji Polski uda się powtórzyć to osiągnięcie. I miał rację, bo dopiero szesnaście lat później ekipa Janusza Wójcika sięgnęła po olimpijskie srebro – wspomina Henryk Wawrowski. – Chcieliśmy zrobić wszystko, by dać naszemu trenerowi upragniony, drugi złoty medal olimpijski. Niestety, nie udało się – dodaje Piotr Mowlik.
Jak się okazało, dla Kazimierza Górskiego był to ostatni mecz w roli selekcjonera reprezentacji Polski. Niespełna sześć lat swojej kadencji zakończył z bilansem dwóch medali Igrzysk Olimpijskich, a także trzecim miejscem mistrzostw świata. – Kazimierz Górski stworzył z nas zespół, który dotarł na szczyty światowego futbolu. Na każdej pozycji mieliśmy kapitalnych piłkarzy, którzy w dużej mierze dzięki niemu stanowili jedność i potrafili wygrywać z najlepszymi – zaznacza Jerzy Gorgoń. – Był wielkim człowiekiem. To papież polskiego futbolu – kończy Jan Tomaszewski.
Emil Kopański