AktualnościReprezentacja A
[PIĘĆ PUNKTÓW] Stracone gole, zmiana myślenia i budowanie wynikiem
Dlaczego pierwszy stracony gol był najgorszym z możliwych, jaki mógł przydarzyć się biało-czerwonym? Czemu tak długo drużynie Paulo Sousy zajęło stworzenie zagrożenia? Dlaczego nie tylko zmiany personalne odmieniły mecz z Węgrami? Jak wiele jest do poprawy w defensywie? Czy na remisie 3:3 można bardziej budować, czy jednak dalej zmieniać plan Portugalczyka na reprezentację? Zapraszamy na analizę pierwszego spotkania Polaków w eliminacjach MŚ 2022.
Najgorszy gol z możliwych
Paulo Sousa ostrzegał przed tym na tydzień, na dzień przed meczem. Mówił, że przy wysokim ustawieniu linii obrony potrzebna jest komunikacja, doskok do przeciwnika. – Musimy podejmować na murawie właściwe decyzje od pierwszej chwili – tłumaczył zależności w grze wysokim pressingiem. Jednocześnie dodawał, że chce tak grać, choć wie, że mogą być niedoskonałości, zbyt duże odległości… – Jeśli dostrzeżesz w tych fazach przejściowych timing to skorzystasz, ale jeśli zespół rywali jest również zorganizowany, to masz problem – podkreślił.
W szóstej minucie jego debiutu w roli selekcjonera przekonał się o tym i on, i cały zespół. A przecież zaczęło się od autu Polaków na wysokości pola karnego gospodarzy. Wystarczyło jednak jedno złe zagranie, brak doskoku do Atilli Fioliego, który przejął piłkę, mógł ją wprowadzić kilkanaście metrów i posłać doskonałe podanie między Michała Helika oraz Jana Bednarka. Oni byli ustawieni na linii środka boiska i od tej chwili był to już bieg sprinterski z Rolandem Sallaiem, którego nie wygrali.
Dlaczego był to najgorszy z możliwych goli do stracenia? Bo nad tymi momentami skupiał się w swojej krótkiej pracy Sousa, zaznaczając kluczowe momenty w zmianie posiadania piłki, w fazach przejścia z ataku do obrony. To trafienie nie zmieniło podejścia biało-czerwonych, lecz mogło wprowadzić w ich grę wątpliwość, zwłaszcza przy bezpośrednim stylu gry Węgrów.
Długie wyczekiwanie
Niemal pół godziny Polacy musieli czekać na swój pierwszy kontakt z piłką w polu karnym gospodarzy. To był frustrujący okres, zwłaszcza po straconym golu, gdy dominacja w posiadaniu piłki nie przekładała się na sytuacje. Czy było to efektem nowego sposobu gry w ataku pozycyjnym, gdy biało-czerwoni wyraźnie przechodzili na trzech zawodników z tyłu? Sousa mówił również, że potrzebuje zawodników wychodzących w ofensywie poza schematy swoim poruszaniem się, by dezorganizować defensywę rywali. „Zorganizowana dezorganizacja” jednak nie przeniosła się na sytuacje – nawet podanie Bartosza Bereszyńskiego do Arkadiusza Milika nie przyniosło okazji.
Czego brakowało? Wygranych pojedynków w ataku, ale Wojciech Szczęsny krzyczał do swoich kolegów, że problemem było również zbieranie drugich piłek w środkowej strefie, które przekładałyby się na kontry biało-czerwonych. Nawet, gdy Polacy podchodzili wysokim pressingiem, to przy wykopie Węgrów oni również byli najszybsi, najbardziej zdecydowani. Piłkarze Sousy w zasadzie grali tylko w jednej fazie – ataku pozycyjnym – nie potrafiąc znaleźć swojego momentu na ryzyko, na zaskoczenie gospodarzy. Trwało to godzinę meczu.
Zmiana zwłaszcza w myśleniu
O ile pierwszy gol był najgorszym, jaki mógł się Polakom zdarzyć, o tyle drugie trafienie Węgrów z perspektywy czasu można uznać za rzecz najlepszą dla biało-czerwonych. To tylko z pozoru karkołomna teza, ale zdarzenia z następnych dziesięciu minut ją potwierdzają. Sousa nie zwlekał ze zmianami, nie szukał półśrodków, ale przy 0:2 podjął pełne ryzyko. Zrobił to, czego kibice chcieli w najlepszych momentach karier trzech napastników – Lewandowskiego, Milika i Piątka – i po prostu dał im grać razem.
Do tego dorzucił Kamila Jóźwiaka w roli wahadłowego, a to były sygnały również dla tych, którzy pozostali na boisku: ryzykujcie, bo nie ma czego bronić. Pierwszy pokazał to Piotr Zieliński, wdając się w drybling pod własnym polem karnym, będąc tyłem do bramki rywala i pod pressingiem szukał podania w przód. Gdy mu się udało, to wtedy Reca zwiódł balansem ciała rywala i przyspieszył atak, który po kilkunastu sekundach skończył się golem kontaktowym wprowadzonego Piątka. Kolejny atak też pokazał ryzyko biało-czerwonych, w samym zagraniu Zielińskiego ze środkowej strefy i dynamicznym wejściu Jóźwiaka w pole karne. Ryzykiem Polacy otworzyli mecz i z tego skorzystali, doprowadzając błyskawicznie do wyrównania.
Owszem, trzeba było odrabiać straty i po raz trzeci, ale kapitalne podłączenie się do akcji Bartosza Bereszyńskiego, zaangażowanie wszystkich napastników w wejście w pole karne dało efekt. Jeszcze raz zaznaczmy: w ataku pozycyjnym asystował jeden z trzech środkowych obrońców, który zrobił coś, co wykraczało poza schemat.
Druga strona medalu
Węgrzy tym meczem udowodnili również progres z ostatniego okresu pracy z Marco Rossim, włoskim selekcjonerem. Jego zmiany oraz zdecydowane przejście na jeszcze bardziej bezpośrednią grę po stracie dwóch goli pozwalało gospodarzom szybko omijać próby pressingu gości oraz przenosić akcje pod bramkę Wojciecha Szczęsnego.
To pokazało, ile jeszcze pracy czeka biało-czerwonych nad organizacją gry w defensywie. Gdzie? Niech odpowie sam selekcjoner, bo jego diagnoza sprzed tygodnia okazała się bardzo trafiona. – W centrum gry. Tam, gdzie jest piłka. Inni nie są ważni w tym momencie, tylko właśnie ci, którzy mogą zapobiec kontrom. O tym będziemy mówić na zgrupowaniu i nad tym będziemy pracować – tłumaczył już wtedy.
Węgrzy te chwile wykorzystywali. Każdy strzelony przez nich gol był efektem fazy przejściowej, odzyskania piłki i natychmiastowego przejścia do ataku, wykorzystania wspomnianego braku organizacji w najbliższym otoczeniu piłki. Może do tego trzeba po prostu doświadczenia meczowego zebranego w tym nowym pomyśle na reprezentację. Tego, co w przypadku Węgrów przyczyniło się do siódmego meczu bez porażki, zwycięstwa w ich grupie Ligi Narodów i tego, co w czwartek w Budapeszcie dało im na starcie taktyczną przewagę.
Wynik na którym można budować?
To gospodarze będą po tym meczu niepocieszeni. Mając 2:0 po 53 minutach gry, mając 3:2 na dziesięć minut przed końcem. Błędy w defensywie były katastrofalne, do zmian gra w ofensywie nie dawała nadziei na wynik, ale…
Polacy będą mieli to „ale”. Po pierwsze, potwierdzili zapowiedzi Paulo Sousy, który w pierwszej kolejności zwracał uwagę na to, jakich ma napastników i to, że oni wymagają podań. Wymagają też ryzyka, które pojawiło się po drugim straconym golu, po trzecim straconym golu. Ale pojawiło się i już dawno nie było w kadrze takiej determinacji w atakowaniu, emocji – nawet takich jak złość – którymi sami się napakowali, które w danej sytuacji były koniecznością.
Poświęcenie dla tego pomysłu wymagane było też od napastników. Im też trochę zrozumienie tego zabrało sporo czasu. Lewandowski przez 20 minut miał cztery kontakty z piłką, Milik nie wykorzystał swoich dwóch szans po dośrodkowaniach, za to Piątek… Piątek rzucił się w wir i pociągnął zespół. Przyjmował ciosy, które wcześniej trafiały w Lewandowskiego, szybko i precyzyjnie zgrywał piłkę, wygrywał pojedynki główkowe, niemal każdy jego kontakt z piłką znaczył coś pozytywnego dla drużyny.
Na równoważni kładziemy więc godzinę z koszmaru i lekcję z tego, jak nie bronić i jakie są zagrożenia tego stylu gry. Jednak po drugiej stronie położymy 30 minut futbolu na pełnym gazie, ryzyku, otwartych przestrzeniach i też z jakością. Jest o co się martwić i jest na czym budować. Najważniejsze, że po remisie Polacy z nowym selekcjonerem nie startują ze stratą do jednego z dwóch najtrudniejszych rywali, nawet jeśli zrealizowanie zapowiedzi sześciu punktów zdobytych w marcu jednocześnie mocno się skomplikowały. Kolejne dwa spotkania dadzą jeszcze więcej informacji i sprawią, że będziemy bliżej odpowiedzi.
Michał Zachodny, Budapeszt